Przed wyjściem zabrałem z prywatnej zbrojowni zestaw sztyletów do
rzucania, długi miecz i długi sztylet do kompletu oraz zbrojone w pazury
rękawice z dwimerytu, stali odpornej magicznie. Rękawice były istnym
majstersztykiem rzemiosła zbrojeniowego. Były zaprojektowane tak, że
rozpraszały wszelką obcą magię, ale nie blokowały mojej własnej.
Vicca podeszła do mnie i położyła mi dłoń na plecach. Bardzo rzadko
pozwalała sobie na coś takiego. Uważała dotykanie mnie za swego rodzaju
świętokradztwo, jakkolwiek dziwnie to brzmi, tym bardziej, że darzyła mnie
głębszym uczuciem. Pamiętam dzień kiedy powiedział mi, że mnie kocha. To był
jedyny raz kiedy wiedziałem w jej oczach strach.
- Martwisz się – Stwierdziła i przysunęła się jeszcze bliżej. Czułem jej
oddech na karku. Vicca była jedną z niewielu osób potrafiących mnie rozszyfrować.
Większość nabierała się skutecznie na obraz chamskiego, wrednego drania, który
niewieloma rzeczami się tak naprawdę przejmuje.
- Wiesz na kogo będziemy polować? – Zapytałem chociaż zdawałem sobie
sprawę z bezsensowności tego pytanie.
- To nie ważne. Pójdę za tobą, panie, choćbym miała wrócić do piekła – No
tak. Ona już sobie piekło zwiedziła, a raczej coś co piekło bardzo przypominało.
Tak właśnie rodziły się walkirie. Z ludzkich duszy przeciągniętych przez najmroczniejsze
ostępy Kontraświata.
Uśmiechnąłem się na jej wyznanie, chociaż nie było w tym nic zabawnego.
Jeżeli coś pójdzie nie tak, nie tylko ja, ale i oni zapłacą za to. Odwróciłem
się do niej i spojrzałem w jej seledynowe oczy. Nie znalazłem w nich nic oprócz
całkowitej pewności, zero strachu, wątpliwości, nic.
Położyłem dziewczynie dłoń na policzku.
- Przygotuj się. Dołączę do was przed bramą – Oznajmiłem.
-Zawsze jestem gotowa –
Odpowiedziała tylko, po czym wyszła.
Ja musiałem jeszcze z kimś się zobaczyć. Znalazłem Normenel jak zwykle w
bibliotece, konkretnie w dziale psychologii. Tym razem anioł ukazał swoją kobiecą postać, tę z oczywistych
względów estetycznych lubiłem najbardziej.
- Cześć kochanie – Przywitałem ją i puściłem do niej oko.
- Witaj Kane. Takie wyznanie, od ciebie, do tego w miejscu, jakby nie
patrzeć, publicznym? Mój drogi stracisz reputację – Normenel była moją
przyjaciółką. Prawdziwą. Taką, na którą ktoś o mojej pozycji nie powinien móc
sobie pozwolić. A jednak.
- Mam do ciebie prośbę.
- Oczywiście. W jakiej innej sprawie mógłbyś zaszczycić mnie swoją
obecnością? – Anielica wyglądała na autentycznie urażoną. Wiedziałem jednak, że tylko testuje na mnie swoje zdolności manipulatorskie.
- Skarbie, gdyby nie to, że w najmniej oczekiwanych momentach zmienia ci
się fizjonomia, a w miejsce przyjemnych krągłości pojawiają się mięśnie,
zapraszałbym cię na kolacje – Nachyliłem się nad nią z uśmiechem. No i stało
się to co zawsze. Spojrzałem w oczy mężczyzny. – O tym właśnie mówię.
- No więc, co się dzieje? – zapytał anioł znów zmieniając postać na
przyjemniejszą dla oka.
- Nie będzie mnie przez jakiś czas. Zajmiesz się wszystkim, prawda? –
zdanie było zwyczajne, ale Normenel wiedziała o co chodzi. Jeżeli ja prosiłem o
zajęcie się „wszystkim”, oznaczało to kłopoty.
- Potrzebujesz pomocy? – Zapytała.
- Nie. Dam sobie radę, jak zawsze.
- Wracaj zdrów.
- Jasne – Pożegnałem ją.
Przed bramą czekali już Vicca i Eirinn wraz z osiodłanymi i gotowymi do
drogi wiatrogonami. Wiatrogony były rasą magicznych wierzchowców. Były
najszybszymi istotami w Kontraświecie. Potrafiły ponadto korzystać z
powietrznych portali. Ich przydatność przewyższała jedynie ich rzadkość.
Według oficjalnych danych Ottawa miał stacjonować w Utilos, gdzie podobno
nadzorował podpisanie jakiegoś rozejmu. Według nieoficjalnych, czyli tych,
które dotarły do cesarza nie było go na wyspie, bo miał sprawdzać prawdziwość
dziwnych doniesień na morzach północnych. Jednak ja wiedziałem, że obecnie
przebywa w Zjirrze, czyli w przeciwnym kierunku niż Utilos, i do tego w głębi
ląd. Tam nikt się go nie spodziewał i tam zostaną jego zwłoki, jeżeli oczywiście wszystko
pójdzie tak, jak powinno.
Dotarcie do Zjirry nie zajęło nam dużo czasu. Odnalezienie Ottawy było
nader łatwe. Niedźwiedź miał w sobie tyle subtelności co pustynny piach
wilgoci. Strażnik zatrzymał się w jednej z karczm na skraju miasta. Idealne
miejsce żeby nie rzucać się w oczy. O ile potrafi się to robić. Było to dobre
miejsce. Mało ludzi, mało potencjalnych świadków do unieszkodliwienia. Okolica
niezbyt bezpieczna jak z resztą całe miasto, no i dzielnica słynąca z bijatyk
na tle rasowym. Lepiej być nie mogło.
- Oczyścić okolicę – Powiedziałem, a sam wszedłem do karczmy. – Wszyscy wyjazd.
To miejsce właśnie należy do mnie – Oznajmiłem rzucając nieprzyjemnemu
karczmarzowi sakiewkę złota, w której znajdowała się mała fortuna. Mężczyzna
otworzył szeroko oczy, ale po ułamku sekundy pozbierał się i biegiem wyszedł.
Za nim reszta obsługi. Wiedziałem, że nie odejdą daleko, Eirinn i Vicca
postarają się o to, żeby żadne, najmniejsze wspomnienie tej nocy nie pozostało w
ich umysłach. Klientów, poza niedźwiedziem i jego ludźmi nie było.
- Kane? Co ty tu…? – Zaczął strażnik zdenerwowany. Najwidoczniej sądził, że
zatarł za sobą wszystkie ślady.
- Witaj Ottawa. Może postawisz mi kolejkę? O, poczekaj. Zapomniałem, to
teraz mój lokal – Usiadłem naprzeciwko niego.
- Co ty odpierzesz Kane? Nie zapominaj z kim masz do czynienia – Aż mnie
dziwiło jak można tak rżnąć głupka. Czy on naprawdę uważał się za tak
sprytnego? Miałem ochotę się roześmiać. Myślał, że jak mnie postraszy to
grzecznie sobie pójdę? Jego ludzie byli właśnie wyżynani, a on miała wkrótce do
nich dołączyć.
- Wiesz może co to? – Rzuciłem mu pod nos zwój. Jedną z korespondencji między
strażnikiem, a senatorem Yrazzem, przechwyconych przez moich ludzi. Wiadomość
została co prawda wypalona w umyśle posłańca, ale Remes znał wiele przydatnych
sztuczek, dzięki którym „przekonał” posłańca do wydanie nam wiadomości.
Ottawa rozwinął zwój. Z przyjemnością oglądałem jak jego oczy robią się
nienaturalnie wielkie. Szybko się jednak opanował. Myślał najwidoczniej, że
mimo wszystko uda mu się uratować skórę.
- A więc, wiesz kto jest zdrajcą? – Zapytał mnie.
- Nie wysilaj się. Nie wiem co ci strzeliło do łba z tymi spiskami.
Przecież ty nie potrafisz kłamać – Powiedziałem. Widziałem jak oblicze
niedźwiedzia zmienia się. Wiedział, że gra skończona i był gotów walczyć.
Ottawa wstał gwałtownie wywracając stół i chwytając swój wielki topór.
Odskoczyłem wykonując malownicze salto w powietrzu i lądując z kocią
zwinnością. Ledwo moje stopy dotknęły ziemi, a już posłałem w stronę
przeciwnika dwa niewielkie sztylety. Strażnik odbił atak i warknął wypuszczając
dajmona. Shrik już na to czekał. Rzucił się niedźwiedziowi do gardła.
Usłyszałem przeraźliwy ryk zranionej bestii. Ottawa rzucił się w moją stronę gnany
bólem dajmona. Ostrze obosiecznego topora minęło mnie zaledwie o milimetr. Zdołałem
obrócić się i zaatakować. Mój miecz chybił celu. Następne uderzenie jednak
trafiło. Mój sztylet rozciął ramię Ottawy. Rana nie była poważna, ale sprawiła mu ból Wszyscy znali
pierwszego strażnika właśnie ze względu na jego umiejętności walki. Był szybki
i silny, a do tego czujny. Ja jednak nadrabiałem zwinnością i byłem od niego szybszy.
W walce takiej jak ta liczą się ułamki sekund i minimalna choćby przewaga może
rozsądzić o wygranej lub klęsce.
Walka nie była długa, ale w tamtej chwili wydawała mi się wiecznością. Wściekle
wymienialiśmy ciosy. Nasze dajmony walczyły równie zaciekle, szarpiąc swoje
ciała i próbując się nawzajem wykrwawić.
Ułamek sekundy nieuwagi i niedźwiedź zdzielił mnie pancerną rękawicą w bok.
Zachwiałem się jednak zdołałem uskoczyć na bezpieczną odległość. Wtedy znikąd
pojawiła się Vicca osłaniając mnie przed wymierzonym ciosem. Z trudem zdołała
go odbić. Upadła. Ottawa zamachnął się i ostrze topora śmignęło w stronę
walkirii. Dziewczyna uchyliła się, ale nie całkowicie. Koniec ostrza rozciął
jej policzek. Zareagowałem i wykorzystałem chwile nieuwagi przeciwnika.
Skoczyłem z uniesionym mieczem i wbiłem ostrze w pierś starszego strażnika aż
po rękojeść. Ottawa spojrzał na mnie, jego wzrok stał się mętny, a po kilku uderzeniach
serca iskra jego życia zgasła. Wielki grizzly, który leżał teraz przed Shrikiem
rozpadł się w chmurę pyłu. Tygrys natomiast wrócił do mnie.
Pojedynek dał mi się we znaki. Byłem wyczerpany. Żebra bolały mnie od
uderzenia, a z kilku mniej lub bardziej poważnych skaleczeń ciekła krew. Na
dodatek powrót dajmona miał kilka niepożądanych skutków. Między innymi listę
dodatkowych obrażeń. Podszedłem do wstającej Viccy.
- Pokaż – rozkazałem, bo przyciskała dłonie do rany.
- Nic mi nie jest, panie - Powiedziała. Rozcięcie było głębokie i ciągnęło
się od ucha do podbródka. Na szczęście zdolności regeneracyjne walkirii były
naprawdę imponujące. Wiedziałem, że za tydzień nie zostanie nawet blizna.
- Eirienn! – warknąłem. Smok pojawiła się natychmiast. Cały skąpany był
we krwi. – Opatrz ją, a później z tego miejsca ma zostać kupka popiołu.
- Oczywiście – Smok zajął się wykonywaniem powierzonych mu zadań, a ja
wyszedłem. Dopiero gdy miasto zniknęło mi z widoku pozwoliłem wiatrogonowi zwolnić.
Tylko raz zatrzymaliśmy się na krótki postój, aby zmyć z siebie ślady
walki. Poza tym Eirinn i Vicca nalegali na to, żeby mnie opatrzyć.
Do stolicy dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Bezzwłocznie kazałem Remesowi
poinformować Blacka, że chcę się z nim widzieć. Lis zjawił się jak tylko
otrzymał wiadomość.
- Dzieciak jest chwilowo bezpieczny – Oznajmiłem.
- Jak reszta?
- Ottawa rozkazał swoim ludziom przysyłać fałszywe raporty. Zanim
ktokolwiek zorientuje się, że zniknął na dobre, jego śmierć wpisze się na listę
spraw nigdy nie wyjaśnionych.
- Dobrze. Gdyby moje lisy coś zwęszyły poinformuje cię niezwłocznie.
- Liczę na to… - Mruknąłem.
- Zajmę się resztą. Ty powinieneś odpocząć – Powiedział spoglądając na
mnie z czymś na kształt współczucia.
- No co ty nie powiesz…. –
Odpowiedziałem tylko i odszedłem.
Dwie doby bez chwili snu dały mi się we znaki. Padłem na łóżko marząc
tylko o tym żeby się wyspać.