sobota, 13 lipca 2013

Od Kane'a


Właśnie zapadłem w sen gdy usłyszałem hałas za drzwiami.
- Mówię ci, że pana nie wolno teraz budzić! – Usłyszałem czyjeś przytłumione warknięcie.
- Ale Hebi! On… Musicie mu pomóc! – Kolejny wrzask. Wstałem z łóżka tak wściekły, że miałem ogromną ochotę rozszarpać na strzępy tego debila, który ośmielił się mnie obudzić. Wyszedłem na korytarz i gwałtownie chwyciłem chłopaka za kołnierz. Potrząsnąłem nim z furią z wściekłym warknięciem.
- Co tu się kurwa jasne dzieje?! Obyś miał dobry powód, bo inaczej posiekam cię na kawałki i nakarmię tobą dajmona!
- Hebi… Zaatakowali go… Coś dziwnego się z nim dzieje… - wycharczał chłopak próbując się wyswobodzić z mojego uścisku. Zakląłem siarczyście i rzuciłem chłopaka na ziemię.
- Prowadź! JUŻ! – Warknąłem. Jakie to szczęście, że kiedy się kładłem nie miałem nawet siły się rozebrać, bo teraz nie miałbym, ani czasu, ani nawet siły się ubrać.
Kiedy dobiegliśmy na miejsce zobaczyłem Hebiego, w ręce miał czarne ostrze, aż spuchnięte od ilości wypitej krwi. Wytarł ostrze i schował je. Wtedy jego oblicze się zmieniło. Ostrze syte i ospałe zasnęło ułożone w pochwie, a chłopak odzyskał własne zmysły. Młokos rozejrzał się wokół siebie i upadł. Rakyo pobiegł do niego i złapał go.
- Co się tu stało? – Wyrwało mi się, mimo, że wiedziałem dokładnie co się wydarzyło. Hebi zaczął płakać, później trząść się. Ukląkłem obok niego i zmusiłem by na mnie spojrzał. Smok próbował mi przeszkodzić, ale moje spojrzenie skutecznie go uciszyło. Spojrzałem głęboko w brązowe oczy Hebiego i wyłączyłem jego umysł. Dałem mu spokój ducha, do czasu gdy świadomość mu powróci, a on przypomni sobie co tu zaszło.
- Zabierz go do Atraela i to migiem! – rozkazałem smokowi. Ten pośpiesznie uniósł swojego kochanka i pobiegł w stronę szpitala pałacowego.  – Eirinn ciała mają spłonąć, wszystkie co do jednego! Vicca, ty i ogary zajmijcie się świadkami, nie wiem jak, ale nikt nie może skojarzyć tego zajścia ze szczeniakiem. Remes, znajdź tego cholernego lisa, bo jak sam go dorwę to sobie z niego zrobię szalik!
Moi podwładni rozbiegli się, by wykonać rozkazy, a ja pobiegłem do Atraela.
- I co z nim? – Zapytałem pospiesznym krokiem wchodząc do gabinetu anioła.
- Fizycznie nic poważnego. Kilka zadrapań i rozcięć, ogólne fizyczne zmęczenie, kilka mięśni naciągniętych. Psychicznie jest gorzej. Doznał sporego szoku, a jego umysł został na zbyt długo pod obcą kontrolą. Twoje zaklęci Kane pomogło i złagodziło wpływ szoku, ale nie jestem pewien jak to wszystko na niego wpłynie – Ledwie medyk skończył mówić do pokoju wparował Black. Pierwszy raz widziałem go tak przerażonego.
- Ze mną lisie. Już! – Warknąłem, a lisołak nawet się nie kłócił.
- Co się stało? – Zapytał gdy byliśmy już sami.
- A co ci się kurwa wydaje, że się stało? Ten cholerny miecz zrobił sobie z chłopaka kukiełkę. Szczeniak wyciął w pień z dwudziestu ludzi. Trudno było policzyć, bo głowy co niektórych leżały jakieś trzy metry od ciał. O kończynach nie wspomnę – Black zrobił się jeszcze bledszy niż zwykle. Myślałem, że to nie możliwe, a jednak. – Miałeś go do cholery pilnować! Miałeś go nauczyć jak się tym posługiwać, a w zamian za to zaserwowałeś mu krwawą jatkę.
- Hebi się załamie, musimy coś zrobić, złagodzić jego wspomnienia.
- Nie! – warknąłem stanowczo. Wiedziałem, że jeżeli Black zacznie gmerać mu w głowie to chłopak nigdy nie nauczy się, bać własnej siły. On musiał poznać potęgę ostrza, musiał nauczyć się czuć respekt i okiełznać go.  – Czas kiedy mogłeś go niańczyć i cacać po główce się skończył.
- Więc co proponujesz? Chcesz go tak zostawić? Samego z tym strachem?
- Nie. Ty nauczysz go kontrolować żelastwo, ja okiełznać obcą duszę. Ja nie wiem jakim cudem się w to wszystko wplątałem. Ale co zacząłem, to skończę. Módlmy się tylko, żeby cesarz wiedział o tym jak najmniej.

od Hebiego

Leżałem na kolanach Rakyo, powoli próbując ustatkować oddech, gdy usłyszeliśmy trzask przed budynkiem. Momentalnie podniosłem się i wymamrotałem zaklęcie uspakajające, zarówno na siebie, jak i smoka. Przyłożyłem palec do ust w dość oczywistym geście ciszy. Rakyo kiwnął głową, sięgając po moje ubranie.
Chwilę później w zupełnej ciszy podszedłem do drzwi. W ręce miałem Tyflinga. Jego świadomość w mojej głowie nie była tak mocna, jak wtedy, gdy chciał ze mną rozmawiać, ale wystarczająca, by go czuć. Ostrze cieszyło się nadchodzącym rozlewem krwi, tego byłem pewien.
Powoli podważyłem zapadkę i otworzyłem drzwi. Za nimi czaił się wampir, ale od razu go zauważyłem. Bezszelestnie przysunąłem się do niego z prędkością, za którą nie mógł nadąrzyć.
- Czego tu szukasz? - syknąłem mu do ucha, przykładając ostrze do szyi. Ten pisnął zaskoczony i próbował mi się wywinąć. Nie musiałem się nawet ruszyć, by po mieczy popłynęła krew z jego szyi. Na widok opadającego na ziemię truchła wyłonili się kolejni skrytobójcy, w ilościach niemal małej armii. Większość wśród nich była typem fizycznym, choć dostrzegłem kilka elfów, czy nimf. Rozejrzałem się dookoła siebie i skrzywiłem. Nierozsądne byłoby walczyć z nimi na zamkniętej przestrzeni, z małą możliwością ruchu. Pobiegłem między filarami, aż w końcu trafiłem z całym swoim ogonem na sporych rozmiarów polanę.
Obserwowałem z uwagą drapieżnika, jak obława powoli mnie okrążała. Zauważyłem w oddali biały kształt Rakyo, ale machnąłem mu, by nie pokazywał się. Nie potrzebowałem pomocy. Zaatakowałem pierwszy, nie czekając na reakcję tłumu. Niemalże przy każdym moim kroku co najmniej dwie kolejne dusze dołączały do przeszłości. Po chwili było po wszystkim - stałem w kałuży krwi pomiędzy leżącymi trupami. Mało który z nich mogłem teraz określić jako rozpoznawalny. Z tego, co dostrzegłem przed ich śmiercią, byli szkoleni masowo, szybko, ale dosyć skutecznie. Wątpiłem, by ich dołączenie do szeregów właściciela było dobrowolne, ale nie zagłębiałem się w to. Część z nich miała emblematy nieznanej mi organizacji.
Tyfling w mojej ręce nie posiadał się z radości. Czerpał przyjemność z każdej śmierci, którą przed chwilą zadał. Jego uczucia niemalże zalewały mnie ciepłą falą, czułem niemal materialny przepływ mocy, gdy ostrze miało kontakt z krwią. Miecz cieszył się samym sobą i dziełem, które stworzył, był dumny ze swojej przydatności i zdolności zabijania. Byłem prawie pewny, że, nawet na mim poziomie umiejętności, pomagał mi kierując w jakimś stopniu ruchami. Czułem się z nim jednością, gdy tańczyłem swój taniec śmierci. Wytarłem go o kawałek czystego ubrania jednego z zabitych i schowałem go do pochwy.
I wtedy dotarło do mnie z całą świadomością, co się stało. Rozszerzyłem oczy, przerażony widokiem krwi na rękach. Wszędzie unosił się zapach śmierci, cierpko słodki i odpychający. Popatrzyłem po twarzach zabitych. Przerażenie, zaskoczenie, ból, beznadzieja - to z nich odczytałem, jeśli tylko nie były roztrzaskane lub zalane krwią. Przełknąłem ślinę i chciałem coś powiedzieć, ale głos zastygł mi w gardle, uniemożliwiając jakikolwiek dźwięk. Z trudem łapałem powietrze, płuca paliły żywym ogniem. Byłem przerażony tym, co się stało. Przerażony potęgą miecza i satysfakcją, którą czuł podczas zabijania. Przerażony sobą, że trzymałem Tyflinga w ręku i czułem równą mu satysfakcję ze śmierci w chwili, gdy zabijałem.
Usłyszałem szelest za sobą. Obróciłem się powoli, gotowy na wszystko. Zza drzew wyszedł Rakyo, a wraz z nim Kane, najwyraźniej ściągnięty z pałacu burdą i donosami mieszkańców hotelu, któzy z pewnością widzieli zajście.
- Ja... - szepnąłem, wygrywając wreszcie walkę z tchawicą. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Upadłem na kolana i leglbym zupełnie we krwi, gdyby nie Rakyo, w ostatniej chwili łapiący mnie. Smok przytulił mnie mocno. Wiedziałem, że specjalnie zakrywa swoim ciałem moje oczy, bym nie mógł nic zobaczyć. Czulem jego drżenie. Nawet jako rasa dość okrutna i przyzwyczajona do boju, był wstrząśnięty tym, co zobaczył.
- Co się tu stało? - spytał rzeczowo Kane, ale nie byłem w stanie nic odpowiedzieć. Po policzkach pociekły mi łzy.

Od Kaelusa

Każdy człowiek ma jakiś próg wytrzymałości psychicznej. Ja swój właśnie przekroczyłem. Kiedy usłyszałem jak Kari mówi do mnie per „kotku” omal nie dostałem zawału. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Zacząłem mimochodem szukać drogi ucieczki. Na całe szczęście okazało się to tylko żartem. Okrutnym, ale tylko żartem. Powinienem być na niego wściekły za zafundowanie mi stanu przedzawałowego, ale byłem jedynie wdzięczny. Wdzięczny za to, że moje obawy się nie sprawdziły.
Poczułem jak ogromny ciężar spada mi z serca i przysiągłbym, że nawet usłyszałem huk. Spojrzałem na swoje stopy, na które, według obliczeń mojego ociężałego mózgu, powinno owe wyimaginowane żelastwo spaść. Wszystko było ok. Klapnąłem więc ciężko na stołek i duszkiem wypiłem wodę.
- Oj. Porządziło się, da? Ty mołodoj, słabo w boju zahartowanyj. Ty poluczisz – powiedział starszy mężczyzna widząc jak przyciskam policzek do chłodnego blatu. – Ja Dmitrij, kamandir – Przedstawił się.
- Kaelus, ale mów mi Kael lub Kal. Miło mi – powiedziałem i uśmiechnąłem się życzliwie. Zrobiło mi się strasznie duszno. Zdjąłem kamizelkę i rozpostarłem skrzydła lekko się wachlując, pilnowałem przy tym żeby nie przeszkadzać towarzyszowi.
- A tu kakij bał budiet, panie angielie? – zapytał przyglądając mi się uważnie. Miałem odpowiedzieć kiedy tuż przed nosem śmignęła mi Argo. Drakona usadowiła mi się na plecach.
- Cześć Kael – wyszczerzyła kły w radosnym uśmiechu.
- Cześć Złociutka – przywitałem ją i podrapałem pod brodą. Jak na jakiś dziwny sygnał po schodach zbiegły wilkołaki. Były tylko trzy, a zdawało się jakby była ich cała chorda. W uszach mi zadźwięczało i poczułem się jakby ktoś zdzielił mnie obuchem.
- Błagam… ciszej – wymamrotałem próbując przywrócić sobie ostrość widzenia.
- A taaaaak…ciiiiicho… Bo nasz Kal wczoraj popił i go pacynka boli – podsumował BlackBo złowieszczym szeptem. Odpowiedział mu gromki śmiech pozostałej dwójki. No tego to już było za wiele. Zniosłem konkurs muzyki biesiadnej, łowienie ryb i Joriego przy okazji, kołysanki i mnóstwo innych, ale tego już miałem dość. Machnąłem ręką i wypowiedziałem zaklęcie. Niczym bajkowa wiedźma odebrałem wilkołakom głosy. Chwyciłem trzy błyszczące kule i schowałem je pod obrócony do góry dnem kufel.
- Teraz macie być grzeczni, bo inaczej nie odwrócę zaklęcia – Ostrzegłem. Cała trójka spojrzała na mnie z takim wyrzutem, smutkiem i szokiem, że niemal dałem się złamać i oddałem im ich własność. Postanowiłem jednak trochę poczekać.
Dmitrij spoglądał na to wszystko z ciekawością.
- Przepraszam za zamieszanie. Bywało gorzej – uśmiechnąłem się przepraszająco.
- Daaaaa…Intieriesno. Babuszka mówiła, kak wy wszyskie prawdziwe, a głupie ludi cmiejalisia.
- Wybacz, ale nie bardzo wiem o co chodzi... – przyznałem. Nie bardzo mieściło mi się w głowie jak, ani dlaczego ktoś miałby poddawać w wątpliwość nasze istnienie. Tym bardziej, że zarówno anioły jak i wilkołaki były gatunkami dość rozpowszechnionymi i obecnymi chyba na każdej wyspie.
- On pochodzi ze Świata – oznajmił Kari.

piątek, 12 lipca 2013

Od Kane'a

Przed wyjściem zabrałem z prywatnej zbrojowni zestaw sztyletów do rzucania, długi miecz i długi sztylet do kompletu oraz zbrojone w pazury rękawice z dwimerytu, stali odpornej magicznie. Rękawice były istnym majstersztykiem rzemiosła zbrojeniowego. Były zaprojektowane tak, że rozpraszały wszelką obcą magię, ale nie blokowały mojej własnej.
Vicca podeszła do mnie i położyła mi dłoń na plecach. Bardzo rzadko pozwalała sobie na coś takiego. Uważała dotykanie mnie za swego rodzaju świętokradztwo, jakkolwiek dziwnie to brzmi, tym bardziej, że darzyła mnie głębszym uczuciem. Pamiętam dzień kiedy powiedział mi, że mnie kocha. To był jedyny raz kiedy wiedziałem w jej oczach strach.
- Martwisz się – Stwierdziła i przysunęła się jeszcze bliżej. Czułem jej oddech na karku. Vicca była jedną z niewielu osób potrafiących mnie rozszyfrować. Większość nabierała się skutecznie na obraz chamskiego, wrednego drania, który niewieloma rzeczami się tak naprawdę przejmuje.
- Wiesz na kogo będziemy polować? – Zapytałem chociaż zdawałem sobie sprawę z bezsensowności tego pytanie.
- To nie ważne. Pójdę za tobą, panie, choćbym miała wrócić do piekła – No tak. Ona już sobie piekło zwiedziła, a raczej coś co piekło bardzo przypominało. Tak właśnie rodziły się walkirie. Z ludzkich duszy przeciągniętych przez najmroczniejsze ostępy Kontraświata.
Uśmiechnąłem się na jej wyznanie, chociaż nie było w tym nic zabawnego. Jeżeli coś pójdzie nie tak, nie tylko ja, ale i oni zapłacą za to. Odwróciłem się do niej i spojrzałem w jej seledynowe oczy. Nie znalazłem w nich nic oprócz całkowitej pewności, zero strachu, wątpliwości, nic.
Położyłem dziewczynie dłoń na policzku.
- Przygotuj się. Dołączę do was przed bramą – Oznajmiłem.
 -Zawsze jestem gotowa – Odpowiedziała tylko, po czym wyszła.
Ja musiałem jeszcze z kimś się zobaczyć. Znalazłem Normenel jak zwykle w bibliotece, konkretnie w dziale psychologii. Tym razem anioł  ukazał swoją kobiecą postać, tę z oczywistych względów estetycznych lubiłem najbardziej.
- Cześć kochanie – Przywitałem ją i puściłem do niej oko.
- Witaj Kane. Takie wyznanie, od ciebie, do tego w miejscu, jakby nie patrzeć, publicznym? Mój drogi stracisz reputację – Normenel była moją przyjaciółką. Prawdziwą. Taką, na którą ktoś o mojej pozycji nie powinien móc sobie pozwolić. A jednak.
- Mam do ciebie prośbę.
- Oczywiście. W jakiej innej sprawie mógłbyś zaszczycić mnie swoją obecnością? – Anielica wyglądała na autentycznie urażoną. Wiedziałem jednak, że tylko testuje na mnie swoje zdolności manipulatorskie.
- Skarbie, gdyby nie to, że w najmniej oczekiwanych momentach zmienia ci się fizjonomia, a w miejsce przyjemnych krągłości pojawiają się mięśnie, zapraszałbym cię na kolacje – Nachyliłem się nad nią z uśmiechem. No i stało się to co zawsze. Spojrzałem w oczy mężczyzny. – O tym właśnie mówię.
- No więc, co się dzieje? – zapytał anioł znów zmieniając postać na przyjemniejszą dla oka.
- Nie będzie mnie przez jakiś czas. Zajmiesz się wszystkim, prawda? – zdanie było zwyczajne, ale Normenel wiedziała o co chodzi. Jeżeli ja prosiłem o zajęcie się „wszystkim”, oznaczało to kłopoty.
- Potrzebujesz pomocy? – Zapytała.
- Nie. Dam sobie radę, jak zawsze.
- Wracaj zdrów.
- Jasne – Pożegnałem ją.
Przed bramą czekali już Vicca i Eirinn wraz z osiodłanymi i gotowymi do drogi wiatrogonami. Wiatrogony były rasą magicznych wierzchowców. Były najszybszymi istotami w Kontraświecie. Potrafiły ponadto korzystać z powietrznych portali. Ich przydatność przewyższała jedynie ich rzadkość.
Według oficjalnych danych Ottawa miał stacjonować w Utilos, gdzie podobno nadzorował podpisanie jakiegoś rozejmu. Według nieoficjalnych, czyli tych, które dotarły do cesarza nie było go na wyspie, bo miał sprawdzać prawdziwość dziwnych doniesień na morzach północnych. Jednak ja wiedziałem, że obecnie przebywa w Zjirrze, czyli w przeciwnym kierunku niż Utilos, i do tego w głębi ląd. Tam nikt się go nie spodziewał i tam zostaną jego zwłoki, jeżeli oczywiście wszystko pójdzie tak, jak powinno.
Dotarcie do Zjirry nie zajęło nam dużo czasu. Odnalezienie Ottawy było nader łatwe. Niedźwiedź miał w sobie tyle subtelności co pustynny piach wilgoci. Strażnik zatrzymał się w jednej z karczm na skraju miasta. Idealne miejsce żeby nie rzucać się w oczy. O ile potrafi się to robić. Było to dobre miejsce. Mało ludzi, mało potencjalnych świadków do unieszkodliwienia. Okolica niezbyt bezpieczna jak z resztą całe miasto, no i dzielnica słynąca z bijatyk na tle rasowym. Lepiej być nie mogło.
- Oczyścić okolicę – Powiedziałem, a sam wszedłem do karczmy. – Wszyscy wyjazd. To miejsce właśnie należy do mnie – Oznajmiłem rzucając nieprzyjemnemu karczmarzowi sakiewkę złota, w której znajdowała się mała fortuna. Mężczyzna otworzył szeroko oczy, ale po ułamku sekundy pozbierał się i biegiem wyszedł. Za nim reszta obsługi. Wiedziałem, że nie odejdą daleko, Eirinn i Vicca postarają się o to, żeby żadne, najmniejsze wspomnienie tej nocy nie pozostało w ich umysłach. Klientów, poza niedźwiedziem i jego ludźmi nie było.
- Kane? Co ty tu…? – Zaczął strażnik zdenerwowany. Najwidoczniej sądził, że zatarł za sobą wszystkie ślady.
- Witaj Ottawa. Może postawisz mi kolejkę? O, poczekaj. Zapomniałem, to teraz mój lokal – Usiadłem naprzeciwko niego.
- Co ty odpierzesz Kane? Nie zapominaj z kim masz do czynienia – Aż mnie dziwiło jak można tak rżnąć głupka. Czy on naprawdę uważał się za tak sprytnego? Miałem ochotę się roześmiać. Myślał, że jak mnie postraszy to grzecznie sobie pójdę? Jego ludzie byli właśnie wyżynani, a on miała wkrótce do nich dołączyć.
- Wiesz może co to? – Rzuciłem mu pod nos zwój. Jedną z korespondencji między strażnikiem, a senatorem Yrazzem, przechwyconych przez moich ludzi. Wiadomość została co prawda wypalona w umyśle posłańca, ale Remes znał wiele przydatnych sztuczek, dzięki którym „przekonał” posłańca do wydanie nam wiadomości.
Ottawa rozwinął zwój. Z przyjemnością oglądałem jak jego oczy robią się nienaturalnie wielkie. Szybko się jednak opanował. Myślał najwidoczniej, że mimo wszystko uda mu się uratować skórę.
- A więc, wiesz kto jest zdrajcą? – Zapytał mnie.
- Nie wysilaj się. Nie wiem co ci strzeliło do łba z tymi spiskami. Przecież ty nie potrafisz kłamać – Powiedziałem. Widziałem jak oblicze niedźwiedzia zmienia się. Wiedział, że gra skończona i był gotów walczyć.
Ottawa wstał gwałtownie wywracając stół i chwytając swój wielki topór. Odskoczyłem wykonując malownicze salto w powietrzu i lądując z kocią zwinnością. Ledwo moje stopy dotknęły ziemi, a już posłałem w stronę przeciwnika dwa niewielkie sztylety. Strażnik odbił atak i warknął wypuszczając dajmona. Shrik już na to czekał. Rzucił się niedźwiedziowi do gardła. Usłyszałem przeraźliwy ryk zranionej bestii. Ottawa rzucił się w moją stronę gnany bólem dajmona. Ostrze obosiecznego topora minęło mnie zaledwie o milimetr. Zdołałem obrócić się i zaatakować. Mój miecz chybił celu. Następne uderzenie jednak trafiło. Mój sztylet rozciął ramię Ottawy. Rana nie była poważna, ale sprawiła mu ból Wszyscy znali pierwszego strażnika właśnie ze względu na jego umiejętności walki. Był szybki i silny, a do tego czujny. Ja jednak nadrabiałem zwinnością i byłem od niego szybszy. W walce takiej jak ta liczą się ułamki sekund i minimalna choćby przewaga może rozsądzić o wygranej lub klęsce.
Walka nie była długa, ale w tamtej chwili wydawała mi się wiecznością. Wściekle wymienialiśmy ciosy. Nasze dajmony walczyły równie zaciekle, szarpiąc swoje ciała i próbując się nawzajem wykrwawić.
Ułamek sekundy nieuwagi i niedźwiedź zdzielił mnie pancerną rękawicą w bok. Zachwiałem się jednak zdołałem uskoczyć na bezpieczną odległość. Wtedy znikąd pojawiła się Vicca osłaniając mnie przed wymierzonym ciosem. Z trudem zdołała go odbić. Upadła. Ottawa zamachnął się i ostrze topora śmignęło w stronę walkirii. Dziewczyna uchyliła się, ale nie całkowicie. Koniec ostrza rozciął jej policzek. Zareagowałem i wykorzystałem chwile nieuwagi przeciwnika. Skoczyłem z uniesionym mieczem i wbiłem ostrze w pierś starszego strażnika aż po rękojeść. Ottawa spojrzał na mnie, jego wzrok stał się mętny, a po kilku uderzeniach serca iskra jego życia zgasła. Wielki grizzly, który leżał teraz przed Shrikiem rozpadł się w chmurę pyłu. Tygrys natomiast wrócił do mnie.
Pojedynek dał mi się we znaki. Byłem wyczerpany. Żebra bolały mnie od uderzenia, a z kilku mniej lub bardziej poważnych skaleczeń ciekła krew. Na dodatek powrót dajmona miał kilka niepożądanych skutków. Między innymi listę dodatkowych obrażeń. Podszedłem do wstającej Viccy.
- Pokaż – rozkazałem, bo przyciskała dłonie do rany.
- Nic mi nie jest, panie - Powiedziała. Rozcięcie było głębokie i ciągnęło się od ucha do podbródka. Na szczęście zdolności regeneracyjne walkirii były naprawdę imponujące. Wiedziałem, że za tydzień nie zostanie nawet blizna.
- Eirienn! – warknąłem. Smok pojawiła się natychmiast. Cały skąpany był we krwi. – Opatrz ją, a później z tego miejsca ma zostać kupka popiołu.
- Oczywiście – Smok zajął się wykonywaniem powierzonych mu zadań, a ja wyszedłem. Dopiero gdy miasto zniknęło mi z widoku pozwoliłem wiatrogonowi zwolnić.
Tylko raz zatrzymaliśmy się na krótki postój, aby zmyć z siebie ślady walki. Poza tym Eirinn i Vicca nalegali na to, żeby mnie opatrzyć.
Do stolicy dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Bezzwłocznie kazałem Remesowi poinformować Blacka, że chcę się z nim widzieć. Lis zjawił się jak tylko otrzymał wiadomość.
- Dzieciak jest chwilowo bezpieczny – Oznajmiłem.
- Jak reszta?
- Ottawa rozkazał swoim ludziom przysyłać fałszywe raporty. Zanim ktokolwiek zorientuje się, że zniknął na dobre, jego śmierć wpisze się na listę spraw nigdy nie wyjaśnionych.
- Dobrze. Gdyby moje lisy coś zwęszyły poinformuje cię niezwłocznie.
- Liczę na to… - Mruknąłem.
- Zajmę się resztą. Ty powinieneś odpocząć – Powiedział spoglądając na mnie z czymś na kształt współczucia.
- No co ty nie powiesz….  – Odpowiedziałem tylko i odszedłem.
Dwie doby bez chwili snu dały mi się we znaki. Padłem na łóżko marząc tylko o tym żeby się wyspać.

od Kariego

Na widok niezbyt jeszcze zorientowanego Kealusa, mimowolnie się uśmiechnąłem. Postanowiłem sprawdzić, ile chłopak pamięta z tego, co się stało, bo mój uśmiech poszerzył się, gdy tylko anioł zbliżył się do stolika, przy którym siedziałem, czekając na powrót towarzysza Dmitrija. Mój uśmiech najwyraźniej przestraszył go.
- No cześć, kotku - powiedziałem niższym niż zwykle głosem, chcąc dostarczyć sobie trochę rozrywki. Mina Kaelusa był bezcenna. - Kotku, czyżbyś nie pamiętał wczorajszego wieczoru? - i właśnie w tym momencie przyszedł towarzysz Dmitrij, niosąc ze sobą talerz z niezidentyfikowanym bliżej posiłkiem.
- Zdrastwuj. Ty uże zdrowyj? Ta dzisiejsza mołodzioż, to taka narwana jest... - mężczyzna zaczął, a oczy anioła zrobiły się jeszcze większe, nizbyły, jeśłi tylko było to możliwe. 
- Co się wczoraj... - nie dokończył, bo wybuchnąłem śmiechem. Dzieciak miał naprawdę genialną minę.
- Nie to, co w tej twojej kudłatej łepetynie siedzi - powiedziałem, wstając i klepiąc go po plecach. Napij się - podstawiłem mu kufel z wodą. Popatrzył na mnie z mieszanymi uczuciami, a ja tylko westchnąłem i odszedłem, zostawiając go samego z towarzyszem Dmitrijem.
Gdy otworzyłem drzwi do pokoju, Argo już wstała i kręciła się po całym pomieszczeniu.
- Gdzie Kaelus? - spytała, gdy tylko mnie zauważyła.
- Powiedzmy, że studiuje historię. I trochę psychologii stosowanej - uśmiechnąłem się tajemniczo, a drakona popatrzyła na mnie zdziwiona.
- Czyli gdzie? - spytała w końcu. Westchnąłem.
- Na dole, ale nie przeszkadzaj mu. Chłopak miał ciekawą noc - nie posłuchała. Nie zdążyłem jeszcze dobrze skończyć mówić, gdy poczułem na łydce przypadkowe uderzenie smoczego ogona przemykającej koło mnie drakony. Nie miałem ochoty jej ścigać po całym obiekcie, więc po prostu zostawiłem pilnowanie jej Kaelusowi. I tak go już wiele nie zdziwi tego poranka.

Od Kaelusa


Bardzo powoli zacząłem łapać kontakt z rzeczywistością. Próbowałem otworzyć oczy, ale bardzo szybko okazało się, że to zły pomysł. Promienie światła uderzyły we mnie z siłą sporych rozmiarów łopaty. Jęknąłem i przewróciłem się na drugi bok. Chłodna poduszka sprawiała mi autentyczną rozkosz i  dawała nadzieję, że moja czaszka nie eksploduje. W ustach miałem coś nieprzyjemnego, czułem się jakbym przeżuł stary but, ale jakoś nie mogłem się zebrać, żeby wstać i czegoś się napić. 
Moje szare komórki bardzo powoli i opieszale zebrały się do pracy i próbowały skojarzyć wczorajszy wieczór z moim obecnym stanem. No i oczywiście przywołać chociaż strzępy wspomnień. Procesy myślowe spadły u mnie niemal do zera, ale próbowałem dalej. Właśnie coś zaczynało mi świtać gdy moja ręka trafiła na coś włochatego. Obrazy uderzyły mnie mocniej chyba niż wcześniej światło. Pamiętałem popijawę i….. Na świetlisty tyłek wyroczni! Kariego!
Z krzykiem zerwałem się z łóżka. W mgnieniu oka z pozycji horyzontalnej przeniosłem się we wskazującą. Jak oparzony odskoczyłem od łóżka i oparłem się o przeciwległą ścianę.
- Co jest? – zapytał BlackBo ziewając szeroko i spoglądając na mnie zaspanymi oczyma.
- Co ty…? – zapytałem, ale jednocześnie odetchnąłem z ulgą. Była szansa, że niczego nie nawywijałem. Modliłem się o to w duchu.
- Tamte dwa ciołki tak chrapały, że nie mogłem spać. Więc pomyślałem, że zdrzemną się tutaj – wyjaśnił przytulając się do poduszki. – A tobie co?
- Ymm… Mam takie pytanie… - Motałem się. – Czy kiedy tu przyszedłeś…  Nikogo tu nie było prawda?
- Oż, ty draniu. Znowu ci się coś trafiło? – Zachwycił się autentycznie wilkołak.
- Nie! – Krzyknąłem, a mój własny głos rozszedł się falą uderzeniową po mojej zbolałej czaszce. Zachwiałem się i przymrużyłem oczy. – To znaczy mam nadzieję, że nie. Powiedz błagam, że byłem sam.
- No tak, ale na korytarzu minąłem się z tym całym Karim – powiedział. Na całe szczęście nie wpadł mu do głowy żaden głupi pomysł.
- No, ok. – wyszeptałem. – To ja pójdę na dół.
- No tylko się trochę ogarnij, bo wyglądasz jak… - tu nastąpiło bardzo obrazowe określenie mojego obecnego stanu fizycznego, którego nie przytoczę z czystej kultury.
Za namową wilkołaka podreptałem do łazienki. Stanąłem przed lustrem. Widok był naprawdę przygnębiający. Byłem blady, rozczochrany, a sińce pod moimi oczami sprawiały, że wyglądałem jak źle ucharakteryzowany zombie.
Doprowadziłem się do porządku, na tyle, na ile było to możliwe. Co prawda dalej czułem się jakby ktoś mnie przeżuł i wypluł, ale cóż.
Z duszą na ramieniu i na miękkich nogach zszedłem po schodach. Kariego znalazłem siedzącego przy stoliku w towarzystwie jakiegoś starszego jegomościa, który tłumaczył mu coś żywo gestykulując. Wziąłem głęboki wdech, pomodliłem się w duch i podszedłem bliżej.
- K…Kari… - zacząłem, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Pół anioł spojrzał na mnie z uśmiechem. Jego uśmiech przeraził mnie tak, że serce chyba mi się zatrzymało…

od Kariego

Zaczęło się niewinnie, od jednej butelki. Gdy za nią poszła druga, zacząłem już czuć, że poranek wyśniony nie będzie, przy trzeciej zacząłem wylewać alkohol za siebie, żeby chociaż jedna osoba zachowała trzeźwość. Ale stop powiedziałem dopiero, gdy w planach była szósta.
- Stary, wyluzuj - poklepałem Kaelusa po plecach. Nie było to zresztą tak łatwe, bo anioł bujał się na prawo i lewo, jak gdyby był na małej łódeczce w sztormową noc. Westchnąłem, próbując go objąć w pasie, by zanieść jakimś cudem na drugie piętro do pokoju.
- Kochanie, nie tak nachalnie. Co sie odwlecze... hłyp!... to nie uciecze - wymamrotał, a jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej. Jak gdybym jeszcze potrzebował wyrazów miłości od mlodocianego anioła. Miałem tylko nadzieję, ż uda mi się go upilnować, zanim zrobi coś, czego będzie potem żałował. Albo ja będę żałował, bo taka sytuacja też miejsce mieć może.
- Tak, tak, mały. Chodź, na górze będzie fajniej - jakkolwiek to brzmiało, pomyślałem, że pójście w jego karty może choć trochę ułatwić mi zadanie.
- Ossssstro! Lubię takie - anioł najwyraźniej nie kontrolował, co mówi, albo przez długie włosy i kimono wydawałem mu się być kobietą. Miałem nadzieję, że to pierwsze, bo powoli ogarniała mnie senność, a nie odważyłbym się zamknąć oczy z groźbą niewyżytego fizycznie anioła.
W końcu jakoś udało mi się przerzucić sobie Kaelusa przez ramię. Byłem prawie przy schodach, nieco chwiejnym krokiem, zarówno ze względu na wagę prawie dorosłego mężczyzny na sobie, jak i pierwszą i drugą butelkę., gdy zaczepił mnie jakiś człowiek w średnim wieku.
- Towarzyszu, wy nie wiecie, kak tutaj załatwić wizu? - spytał z dziwnie zaciągającym akcentem. Pomyśłałem, że tylko tego mi teraz brakowalo.
- Chwila, najpierw jeden towarzysz, potem drugi, dobrze? - uśmiechńąłem się wymijająco.
- Ale towarzyszu, wy żdaietie, ja pomogu. Dawaitie mi go tu! - mężczyzna bez zawahania wziął Kaelusa ze mnie. Wbrew wyglądowi, był bardzo silny. - Kak mnie dać jewo? - spytał. Poszliśmy w trójkę... a właściwie dwójkę do pokoju Kaelusa i położyliśmy na łóżku. Jegynym plusem sytuacji było to, że zarówno Argo, jak i trójka wilkołaków dawno już spała.
Mogłem wreszcie porozmawiać z "towarzyszem Dmitrijem", jak nazwał się mężczyzna. Z tego, co zrozumiałem, pochodził z "Rassii" i zgubił się po imprezie. Z niejasnych tłumaczeń o "samochodach", "Zdziśku" i "Mc'Donaldzie" wywnioskowałem, że musi być jednym z przypadkowych podróżników między wymiarami. Nawet by to nie komplikowało aż tak bardzo sprawy, gdyby nie to, że mężczyzna uparł się, że musi dostać "wizu". W końcu zgodziłem się zaprowadzić go do "konsula", który, jak mniemałem był jakimś urzędnikiem w Świecie, żeby zdobyć potrebny mu dokument. Oczywiście, mój plan zakładał, że odstawię go przy strażnikach najbliższego miasta, żeby zajęli się sprawą.
Towarzysz Dmitrij okazał się być bardzo przyjemnym człowiekiem, i gdyby nie jego śmieszny dialekt byłby zupełnie znośnym towarzyszem... głupie homonimy... podróży. Budził we mnie jakąś sympatię, a intuicja mi mówiła, że niejedno jeszcze na Kontraświcie się stanie za jego sprawą. Na razie jednak patrzyłem, jak kładzie się do łózka. Mnie osobiście zupełnie odechciało się spać.

czwartek, 11 lipca 2013

Od Irezaji


Nie wiem jak długo uciekałam krętymi korytarzami zamczyska. Cały czas słyszałam tuż za sobą kroki i śmiech demona. Bawił się ze mną. To było pewne, ale ja musiałam stąd uciec. Musiałam spróbować. Pędziłam więc, chociaż płuca mi płonęła, a wszystkie mięśnie drżały. Zobaczyłam wyjście, otwarte drzwi, przez które sączyło się mgliste światło. Łudziłam się, że uda mi się do nich dotrzeć. Moje ciało zawiodło mnie jednak, upadłam. Próbowałam się podnieść, ale Alerarti stał już nade mną. Uśmiechnął się jadowicie i podniósł mnie jednym, szybkim ruchem.
- Puść mnie…. – błagałam. A on tylko przyglądał mi się karmiąc moim cierpieniem.
- Zostaw ją – Usłyszałam lodowaty głos nieznoszący sprzeciwu. Alerarti posłusznie odsunął się ode mnie i odszedł. Zostałam sam na sam z drugim demonem. To był Kagath.
- Dlaczego opuściłaś swoją komnatę? – Jego głos nie zdradzał, żadnych emocji.  
- Nie chcę tu być. Chcę stąd uciec… - Było mi obojętne co powie. To miejsce napawało mnie obrzydzeniem, czułam jego chłód przeszywający mnie na wskroś. Wiedziałam, że czym dłużej tu jestem tym mniej jest we mnie tego, kim jestem. To miejsce wysysało ze mnie życie.
- Dokąd? Do ojca? W chwili obecnej twoje zniknięcie jest mu na rękę. Posyła ludzi, by szukali ciebie, a tak naprawdę tworzy jedynie zasłonę dymną dla własnych celów. Mówiłem ci już, że twoje miejsce jest teraz tutaj.
- Ale ja chcę być wolna… - Wyszeptałam i zadrżałam szlochając. Demon podszedł do mnie i mnie objął. Poczułam jego lodowate dłonie na swoim ciele. Jęknęłam z odrazy, ale nie miałam siły się przed nim bronić. Było w nim coś, co przytłaczało mnie. Jego aura krępowała mnie skuteczniej niż obroża, którą mi założono. Nachylił się nade mną i spojrzał mi w oczy.
- Jesteś moją własnością. Gdziekolwiek będziesz, zawsze będę słyszał bicie twego serca. Kiedy przyjdzie odpowiedni czas uwolnię to, czym jesteś – Po tych słowach ucałował mnie w czoło. Jego usta były tak lodowate, że mogłabym przysiąc, że moje skóra przylepiła się do nich. Krzyknęłam kiedy moje ciało przeszył ból. Jak przez mgłę pamiętam, że niesiono mnie korytarzami pałacu. Obrazy i dźwięki rozlewały się. Całkowicie straciłam poczucie czasu. Pragnęłam tylko, żeby świat uspokoił się i przestał wirować.
Obudziłam się w przestronnej komnacie, okno było uchylone wpuszczając ciepły wiatr i promienie słońca. Wstałam ostrożnie i rozejrzałam się po pokoju. Wszystko na co spoglądałam wydawało się inne, nowe. Jakbym po raz pierwszy używała oczu. Moje ciało też było inne. Po cierpieniach nie został żaden ślad. Czułam się silna, spokojna i dziwnie odprężona. Uniosłam dłoń ku szyi. Obroża niknęła.
Podeszłam do drzwi i otworzyłam je. Przekraczając próg omal nie potknęłam się o śpiącego pod nimi mężczyznę. Ten zerwał się na równe nogi. Spojrzał na mnie zdziwiony, zaraz jednak w jego oczach pojawiła się szczera radość.
- Aeron? – zapytałam. Czułam się jakbym widziała go po raz pierwszy tak naprawdę. Jakby wcześniej był postacią książki.
- Irezaja! – Krzyknął i porwał mnie w ramiona. Szybko się jednak opanował, skłonił i wyszeptał – Wybacz panienko.
- Gdzie ja jestem?
- W letnim pałacu pani Assamiry.
- Widzę, że czujesz się już lepiej – Usłyszałam za sobą. Odwróciła się błyskawicznie, zdziwiona własną szybkością.  Przede mną stał elf. Było w nim coś dziwnego, jego aura była zimna, prawie tak, jak aura demonów.
- Czym jesteś? – zapytałam.
- Jestem Ogion, nekromanta, nieumarty.
- To właśnie Ogion mnie znalazł i ciebie także. To dzięki niemu tu jesteśmy – Usiedliśmy wszyscy w mojej komnacie, do której przyniesiono mój posiłek. Dziwne, podobno nie jadłam od kilku dni, a mimo to nie byłam głodna.
Dowiedziałam się, że Ogion znalazł Aerona i opatrzył jego rany. Później za namową mojego strażnika zgodził się na poszukiwania. Oboje sądzili, że odbicie mnie z łap demonów będzie czymś niemal niemożliwym. Znaleźli mnie jednak, błąkającą się po dziedzińcu jednego z opuszczonych przed wiekami pałaców. Jak najszybciej odlecieliśmy z Cziertii. Aeron i Ogion mimo wszystko obawiali się pościgu. Jedynym miejscem gdzie mogłam się skryć nie wykryta przez ludzi mojego ojca były ziemie mojej ciotki Assamiry. Senatorka oddala do naszej dyspozycji cały pałac letni, zostawiając w nim jedynie najbardziej zaufane sługi.
Wszystko to o czym mówili wydawało mi się dziwnym snem. Mój ojciec, demony, całe moje życie. Mężczyźni zauważyli moje zamyślenie i złożyli to na karb dezorientacji i zmęczenia. Oboje wyszli zostawiając mnie samą. Jedyne, co po nich pozostało to para żółtych ślepi wpatrujących się we mnie z intensywnością. Mroczna istota skryła się w cieniu i gapiła się na mnie.
- Wynoś się – powiedziałam. Zobaczyła zdziwienie w żółtych oczach, a stwór zniknął w obłoku zielonkawego dymu.