Szedłem właśnie ulicami miasta.
Czułem się bynajmniej dziwnie w stolicy, ale bywałem tu raz na kilka miesięcy.
Sprzedawałem swoje mikstury znajomej znachorce. Ludzie patrzyli na mnie jak na
dziwadło. Jeżeli to było możliwe, przechodzili na drugą stronę ulicy. Zaśmiałem
się gorzko. Kiedyś inni kłaniali mi się. Ale to było dawno temu. Już od 265 lat
byłem tym czym jestem dziś. Nieumarłym.
Potrząsnąłem głową aby odpędzić
nieciekawe myśli.
- Co jest, Małpo? – Sękol jak zwykle
wydarł mi się do ucha. Usadowił mi się na barana i machał nogami podśpiewując. –
No cześć, maleńka! – zawołał za jakąś przechodzącą obok dziewczyną. Ta pisnęła i
uciekła w popłochu.
- Mógłbyś przynajmniej zachowywać
się przyzwoicie? – zapytałem, ściągając potworka ze swoich ramion. Albo raczej
próbując, bo Sękol złapał się mocno mojego kaptura.
- No, hej! Wygodnie mi tu! –
wrzasnął. Aż mnie uszy zabolały.
- Złaź, ale to już – nakazałem.
Staliśmy tak szamocząc się.
- Ej, patrz! – zawołał Sękol
machając w kierunku bram miasta. – Straż zaraz rozsiecze demona.
- Nie jest demonem – powiedziałem,
spoglądając na stróżów prawa i wysokiego mężczyznę przed nimi.
- Ciekawe, czy będzie dużo krwi.
- Nie będzie.
- O nie, Małpo, tylko mi nie mów,
że masz zamiar się mieszać.
- Chyba muszę – powiedziałem. Korzystając
z chwili nieuwagi potwora, chwyciłem go za kołnierz i zdjąłem z pleców.
Uśmiechnąłem się do niego jadowicie i najzwyczajniej w świecie rzuciłem nim w
stronę strażników.
- Jupi!! – zawołał Sękol, wpadając
na mężczyzn. Chyba jednego z nich ugryzł. Miałem nadzieję, że gwardzista ma
dobrą odporność. Nigdy nie wiadomo jakież to śmiercionośne mikroby czaiły się w
paszczy stwora. Pół demon stał jak osłupiały do czasu, gdy pociągnąłem go za
sobą.
- Co się…? – zapytał. Uciszyłem
go i machnąłem kosturem, przywołując gęstą mgłę. Biegliśmy jak szaleńcy krętymi
uliczkami, wreszcie dotarliśmy do niewielkiego przejścia w murze. Niewielu
wiedziało o nim, ale ja znałem to miasto naprawdę bardzo dobrze. Szczególnie,
natomiast, wszelkie drogi ucieczki. Pozwoliliśmy sobie na chwilę odpoczynku, gdy
tylko upewniliśmy się, że nikt nas nie goni.
- Mam nadzieję, że twoi towarzysze
dadzą sobie radę – powiedziałem, siadając na ziemi.
- I wzajemnie – odezwał się
mężczyzna. Zaśmiałem się. Bardziej martwiłem się o ludność miasta, niż o Sękola.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz