Kari nie wydawał się zbyt
zachwycony moim darem. Nic dziwnego, kto chciałby nosić przy sobie fiolkę z
krwią nekromanty? Miałem jednak przeczucie, że kiedyś bardzo mu się to przyda.
Nie zamierzałem sprzeciwiać się własnym przeczuciom. Tylko raz je zignorowałem.
Ja i moim bliscy przypłaciliśmy to życiem.
Lot na Cziertię nie był długi tym
bardziej, że Merrk użył jednego ze swoich portali. Sękol był bardzo niezadowolony.
Nie lubił tej wyspy. Nie dziwiłem się mu specjalnie. Cziert było okropnym
miejscem. Wulkaniczne góry, słone bajora, niedostępne bagna i sieci rozległych,
dusznych tuneli, które ciągły się pod całą wyspą. Nie było tu nic ładnego. Nawet
światła było tu znacznie mniej niż gdziekolwiek indziej. Z tego powodu tylko najtwardsze
i najbardziej śmiercionośne rośliny i zwierzęta były w stanie tu przetrwać.
Co by jednak nie powiedzieć to
miejsce było moim domem. Tu się urodziłem. Cziert była kiedyś pod panowaniem
elfów, a konkretnie mojego rodu. Jednak demony upomniały się o nią i wyrżnęły
wszystkich. Dusze wielu odeszły do wiecznego światła inni zmienili się w
demony, ja zostałem. I na wieczność będę tu wracał. Przewiązany do starego
zamczyska tak, jak moja dusze przywiązana jest do martwego ciała.
Wrota zamczyska otworzyły się gdy
tylko stanąłem przed nimi. Wszystko tu reagowało na moją obecność. Wiatr
ucichł, a upiory pierzchły w ciemne kąty. Merrk położył się na dachy wieży i obserwował
wszystko uważnie. Sękol natomiast szedł za mną nadzwyczaj spokojny.
- Dlaczego dałeś portal krwi temu
czemuś? – zapytał w końcu wlepiając we mnie swoje wielkie żółte ślepia.
- Taki miałem kaprys –
wyjaśniłem.
- Kaprys?! Sądzisz, że ten mieszaniec pomógłby tobie?
Dałby ci coś tak cennego jak fragment jego własnej mocy i duszy? – nie miałem zamiaru
kontynuować tej dyskusji. Sękol był mi
wierny, wielokrotnie się o tym przekonałem, nawet jeżeli o wiele częściej był irytujący
niż przydatny. Miał jednak jedną bardzo wielką wadę. Nie posiadał serca. Stwór
robił to co chciał lub to co mu kazałem. Nie posiadał nigdy odruchów typowych
istotom obdarzonym uczuciami wyższymi. Dla niego pojęcie współczucia, przyjaźni
czy miłości było totalną bzdurą.
- Chcę zostać sam – powiedziałem
głosem nie znoszącym sprzeciwu. Sękol sapnął, ale posłusznie poszedł. Wszedłem
do swojej komnaty. Kiedyś wielkie kryształowe drzwi wychodziły do ogrodu. Teraz
zostały tam tylko trujące chaszcze, jak wszędzie dokoła. Mimo to wyszedłem i
usiadłem na kamiennej ławie. Nie wiem
jak długo siedziałem sam.
- Coś znalazłem! Małpo! Szybko! –
wołał Sękol. Wstałem z westchnieniem i przeniosłem się w miejsce, w którym był
Sekol. Stwór wskazywał na coś zaraz obok zachodniego muru. – Hej, to jest żywe!
– krzyknął szczerze zdziwiony.
- Pokaż – podszedłem do leżącego
obok muru mężczyzny. Faktycznie żył jeszcze. Jego tętno było ledwo wyczuwalne,
ale sądziłem, że jest jeszcze szansa żeby do uratować. Rozkazałem upiorom
zabrać chłopaka do zamku. Tam opatrzyłem go. Rana była długa i zdążyła się już
zaognić, ale nie było to nic z czym nie dałbym sobie rady. Mój pacjent
kimkolwiek był został tu zapewne porzucony przez demony. Najwidoczniej okazał
się im nie przydatny i rzucili go gdzie popadło, nie zadając sobie trudu nawet,
żeby go dobić i skrócić jego męki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz