poniedziałek, 8 lipca 2013

od Kariego

Nie do końca byłem pewny, kim był nieznajomy, ani skąd u niego ta rzekoma pomoc. Westchnąłem, patrząc na niebo. Nie miałem wątpliwości, że na otwartych przestrzeniach Rebiata mnie wytropi, ale dawno już nie był z mieście, a już zwlaszcza w tak radyklanych warunkach. Zagwizdałem przeciągle, aby się upewnić, że mnie odnajdą.
Pomyślałem gorzko, że uspakajałem Argo przed zrobieniem tego, co właśnie zrobił nieumarły. Bo tym był. Czułem od niego woń śmierci i wiedziałem, że drakona wyczuje ją jeszcze mocniej.
- Masz ochotę się czegoś napić? - zaproponowałem. Nie bylem pewny, czy mój nowy towarzysz jest zainteresowany jedzeniem, ale alkohol był dobrym pretekstem do dowiedzenia się, kim on w ogóle jest.
- Zależy, czy stawiasz, czy nie. Nie mam przy sobie zbyt wiele pieniędzy i wolałbym nie wydawać ich na używki - wzruszyłem ramionami, wychodząc z alejki w kolejną, szerszą. Dawno nie byłem w stolicy, ale znalem ją na tyle dobrze, by wiedzieć, gdzie będę miał szanse na darmowy alkohol. Zauważyłem gorzko, że harfa została z Rebiatą. Westchnąłem, bijąc się z myślami, czy zapomnieć o pomyśle, czy przyjąć stary, podniszczony instrument, jaki mi zaproponują.
W końcu problem rozwiązał się sam, bo tuż przed tawerną stał Rebiata, najwyraźniej zorientowany w moich przyzwyczajeniach. Pegaz prychnął z wyrzutem, gdy mnie zobaczył. Poklepałem go po grzbiecie, mrucząc przeprosiny. Zza Rebiaty wyszła Argo, już nie tak wyrozumiała.
- I co, ja będę wredna, tak? Ja będę robiła problemy? Jeszcze raz takie coś zrobisz, i normalnie cię ugryzę! - nawrzeszczała na mnie. Mój nowy towarzysz był najwyraźniej zmieszany. Westchnąłem, kolejny już raz. Robiło się to bardzo niemiłym zwyczajem.
- To jest Rebiata, pegaz, jak widać. A ta mała wrzaskilwa to Argo, Golden Drakona - przedstawiłem szybko, wyciągając zza paska przymocowanego do lędźwi Rebiaty małą harfę. - Chodź, o ile się nie zmienił właściciel, to mamy na coś szanse - uśmiechnąłem się i wszedłem tylnym wejściej. Jak podejrzewałem, na fotelu pamiętającym niejedną wojnę i bynajmniej nie będącym antykiem siedział... a właściwie leżał, opasły krasnolud.
- Kari! Jak to miło widzieć twoją pryszczatą mordę! - wbrew słowom, właściciel był zadowolony, że mnie widzi. - Już dawno nikt nie chciał przyjść. A tak, to ściągniesz kilka ładnych panienek i reszta pójdzie sama.
- Na takich samych warunkach, jak zwykle? - upewniłem się. Robal nie potrzebował wiele czasu, by przechodzić do konkretów. Nasze "jak zwykle" zwyglądało tak, że ja i ktokolwiek mi towarzyszy pije, ile chce, a ja załatwiam muzyką klientelę. Krasnolud skinął głową.
- Ta mała franca też pije? - spytał, szukając w pobliżu mnie Argo. Uśmiechnąłem się i zaprzeczyłem.
Tawerna Robala o dość obrazowej nazwie "Pod pawiem" była wbrew pozorom dosyć popularna wieczorami, jednak teraz nie było tam prawie nikogo prócz kilku stałych bywalców, co do których nie byłem pewien, czy w ogóle wychodzą, oraz dwóch kobiet, najwyraźniej z problemami życia codziennego. Uśmiechnąłem się. Nie dalej jak za pół godziny, nie będzie jak się zmieścić.
Usiadłem na wysokim stołku barowym w dosyć dobrze widocznym miejscu i zacząłem pieśń. Nie szukałem nawet wygórowanych dzieł, nieco smętne i bardzo proste do zrozumienia ballady o miłości na tle wojny były i tak wysoką sztuką dla mojej publiczności, a koturnowych hymnów i tak by nie zrozumieli. Jak przewidziałem, kobiety były zachwycone i już po chwili ściągnęły swoje koleżanki. Przyszło też kilku kolegów, ale ogólnie rzecz biorąc, towarzystwo było damskie.
Zauważyłem kątem oka Robala, z radością dorzucającego do swojego utargu kolejne monety. Wśród niemal rosnących w oczach pokładach srebrnych, widziałem i złote monety, więc dzień wcale taki zły nie był dla krasnoluda. A i ja nie narzekałem, bo dopóki zostanę, będę miał co jeść i pić, ile i jak będę chciał. A może i uda mi się namówić właściciela na sponsoring nowego ubrania, czy strun do harfy.
Gdy rozpoczynałem koncert, było niewiele po południu, a kończąc, i tak wbrew publice, dawno zapadł już zmrok. Sam się sobie dziwiłem, że znalazłem tyle prostych, niewymagających piosenek, ale jak widać wiejskie wesele z kapelą jest skarbnicą najnowszych "hitów" prostaczków.
Nieznajomy też wydawał mi się zadowolony, chociaż bardziej z pełnego brzucha, niż muzyki. Widziałem w jego oczach znużenie wiecznym motywem "ona go rzuciła, on ją wrzucił do rzeki" [dopisek autorski; cytat z kolego Ducha odnoście "Giaura" Byrona]. Z krótkich rozmów w przerwach pomiędzy kolejnymi piosenkami dowiedziałem się, że na imię mu Ogion, kiedyś był elfem, ale go prawie zabito stał się, czym się stał. Nie dawałem po sobie poznać, że nie ufam mu do końca, ale on i tak to chyba wyczuł, bo nie zadawał osobistych pytań, jeśli tylko nie były bardzo oczywiste i rzucające się na usta podczas rozmowy. Nasza rozmowa ostatecznie zeszła z tematów osobistych na sztukę. Ku mojemu zdziwieniu, Ogion doskonale znał sztukę antyczną. Z tą nowszą było gorzej, ale i tak zdecydowanie lepiej, niż u reszty obecnych, może i nawet z Argo licząc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz