- Ruszajmy - zadecydowałem, gdy wszyscy byli już gotowi.
- Czekaj - sprzeciwił się Rakyo. Po jego policzkach spływały łzy. Widziałem go w takim stanie drugi raz w życiu. Nie płakał nawet na pogrzebie własnego brata. - Mogę cię chociaż przetransportować tam? - spytał. Widziałem w jego oczach determinację. W końcu skinąłem głową.
- Ale odlecisz, gdy tylko Ogion ci powie, że będziesz przeszkadzał, dobrze? - upewniłem się. Niechętnie, ale jednak skinął głową i odszedł w jakieś krzaki. Zadziwiał mnie fakt, że ilekolwiek razy potrzebował się zmienić ZAWSZE w pobliżu były krzaki. Choćbyśmy byli na środku pustyni lub w centrum miasta. Dobra, nie oszukujmy się, anegdotkami o krzakach nie zmienię faktu, że za chwilę może mi się coś stać. Coś gorszego od śmierci, o ile dobrze zrozumiałem wszelkie przeciw. Ale i tak, gdybym tego nie zrobił, sumienie nękało by mnie do końca dłuuuuuuuuugiego ( o ile się nic nie wydarzy) życia. Umrę, to umrę, najwyżej robale doczekają się mnie wcześniej. Nie tego się bałem. Balem się, co się stanie z Rakyo. Bałem się, co będzie, jak Kane przeżyje i się dowie. Bałem się o wszystkich mi bliskich. Bałem się o swoich wrogów, że wykorzystają to przeciwko komuś mi bliskiemu. Innymi słowy, bałem się o cały świat poza sobą. No, dobra, trochę o siebie też się bałem, ale to byl jak gdyby strach drugorzędny, do niego już się przyzwyczaiłem aż za dobrze.
Biała wielka łapa wyciągnęła mnie z rozmyślań. Wsiadłem bez większego entuzjazmu na grzbiet Rakyo i smok wzbił się w powietrze, jak zwykle pionowo, odwrotnymi uderzeniami skrzydeł. W przeciągu roku nauczył się sztuczek zabierających wieloletnią praktykę, byle by było mi choć trochę wygodniej. Zawsze się z niego śmiałem, ale teraz byłem mu wdzięczny, bo byłem zbyt rozkojarzony, żeby się skupić na trzymaniu równowagi i przy zwykłym starcie pewnie bym zleciał.
- Wszystko w porządku? - spytał Rakyo. Dla innych zabrzmiało to jak wielkie "rrroahr!!!", ale chcąc, nie chcąc, byłem jego smoczym panem, wiec go rozumiałem. Podobnie, jak Ogion swojego licza, wydającego z siebie coś pomiędzy skrzypieniem starych drzwi, piszczeniem nienaoliwionych drzwiczek od samochodu a rykiem burzy.
W trakcie naszego lotu Rakyo co chwila wykonywał różne zwroty, obniżał kurs bądź wodował, byle mnie tylko rozweselić, ale jakoś nie bylem w stanie brać na poważnie jego starań. Zawsze lubiłem przedrzeźniać innych, których Rakyo nie dopuszczał do swojego grzbietu niemal cyrkowymi popisami, dziś moim największym sukcesem na grzbiecie było to, że nie spadłem. Smok to wiedział, ale nie przestawał. Być może sam siebie chciał tym zająć.
Gdy wylądowaliśmy na opuszczonej polanie, poczułem się jakoś dziwnie. Nie wiem, dlatego, ale coś tu było inne niż normalnie. Rakyo zmienił się z powrotem, zakładając na siebie tylko stare spodnie, które zawsze ze sobą miał zawiązane na ogonie.
- Hebi, jeśli tylko... - zaczął, głaszcząc mnie zewnętrzną stroną dłoni po policzku.
- Nie - urwałem mu. wiedziałem, że gdybym dopuścił go do mówienia dalej, w końcu by mnie przełamał. Pocałowałem go prosto w usta. Nie naciskał na mnie, dobrze wiedział, dlaczego to robię. W końcu nasze wargi się rozłączyły.
- Skończyliście już? - Ogion nie był zbyt zadowolony, ale nie przeszkadzał. Skinąłem głową i podszedłem do niego, szepcząc cicho "idź już, proszę" do smoka.