Kiedy szczeniak prychnął wyniośle
miałem ochotę go zdzielić w ten wybłyszczony pysk. Powstrzymało mnie jednak
ledwo dostrzegalne drżenie, które próbował ukryć. Oparzenia musiały mu nieźle
dokuczać. Przez moment chciałem interweniować, ale w końcu machnąłem tylko
ręką. Szczeniak i tak nie pozwoliłby mi się dotknąć. Cały czas miałem ważeni,
że z tym gówniarzem coś jest nie w porządku. Nie wiedziałem kiedy jest szczery,
a kiedy robi sobie ze mnie jaja. To najbardziej mnie irytowało. Tolerowanie
Abiliona przychodziło mi łatwiej niż Hebiego. Głównie dlatego, że wiedziałem,
że blond kretyn to rozpuszczony dzieciuch bez choćby jednej szarej komórki
działającej poprawnie. Z młodym było inaczej. Cały czas dostawałem sprzeczne
sygnały.
Shrik oddzielił się ode mnie
wbrew mojej woli. Czuł moją złość. Jego wściekły ryk niemal mnie ogłuszył.
„Iść po cholernego dzieciaka! Przyprowadzić
go tu, żeby okazał nam szacunek! Będzie klękał, błagał o wybaczenie!” –
słyszałem w swojej głowie myśli dajmona. Były tak silne jakby były to moje
własne.
Otrząsnąłem się. Nie mogłem
pozwolić, żeby tygrys przejął nade mną władzę.
- A ty gdzie się kurwa
wybierasz?! – warknąłem na tygrysa i gwałtownie złapałem zwierza za kark.
„Zabić szczeniaka! Pożreć go!
Pokazać kto jest silny!” – dostałem odpowiedź.
- Nie wydaje mi się! Wracaj! –
nakazałem Shrikowi, żeby scalił się ze mną. Nie usłuchał. Wyrwał mi się i
stanął naprzeciw mnie warcząc wściekle. Wymierzyłem mu solidnego kopniaka w
pysk. Bestia zachwiała się. Spojrzałem w oczy dajmona i wydałem mu jeszcze raz
ten sam rozkaz. W końcu wściekły swoją klęską ustąpił scalając się ze mną w
jedność. Chyba trochę przesadziłem, bo po zjednoczeniu poczułem siłę własnego
ciosu. Shrikowi sprawiło to wyraźną przyjemność.
Dajmon był coraz bardziej
zuchwały i robił co chciał. Naszą prywatną wojnę mógł wygrać tylko jeden z nas.
Albo go opanuję i pokażę, że jestem panem samego siebie, albo to on przejmie
władzę nade mną i stanę się biegającą po mieście furią, która wyżyna wszystko
co natrafi na swojej drodze. A chętniej
sam bym się zabił niż pozwolił na to drugie.
Wróciłem do swoich kwater.
- Remes! Vicca! – dajmon zjawił
się niemal natychmiast. Walkiria chwilę po nim. – Remes ty i ogary macie
pilnować „jaśnie oświeconego erilu”. Jak mu włos z głowy spadnie to osobiście
was wychłostam. Miejcie też oko na cesarską pomyłkę, którą nazywa synem. Jak
się zbliży jeszcze raz do Hebiego na mniej niż trzy metry to macie dopilnować,
żeby zdarzył mu się bardzo bolesny wypadek. Najlepiej taki, którego skutków Atrael
nie będzie mógł tak łatwo wyleczyć.
- Oczywiście mój panie – oczy dajmna
zabłysły groźnie. Jeżeli ktokolwiek nienawidził blond debila bardziej niż ja to
był to właśnie Remes.
- Vicca. Ty i Eirinn macie być
gotowi do drogi. Macie piętnaście minut na przygotowanie pięciu drakonów i
wszystkiego co wam będzie potrzebne.
- Oczywiście – walkiria wyszła
pospiesznie.
Normalnie posłałbym Viccę i
Eirinna samych, ale miałem dość stolicy. Musiałem się od tego wszystkiego
oderwać choćby tylko na chwilę. Miałem tylko nadzieję, że wielka panienka
Irezaja okaże się bardziej rozgarnięta od szczeniaków cesarza. W przeciwnym
razie chyba się powieszę. Albo nie, najpierw wyduszę całą tróję, a później
pozwolę ludziom cesarza skrócić moje męki.
Kiedy wyszedłem na dziedziniec
Vicca i Eirinn już czekali. Cztery szare drakony były gotowe do drogi. Były mniejsze
i nieprzystosowane do dłuższych walk, ale szybsze niż czarne kolosy. Drakon. Do
którego podszedłem zjeżył się i syknął. Wyczuł bestię we mnie, co wywołało jego
niepokój. Znał mnie jednak i pozwolił się dosiąść.
Lot na Esterepepe nie był długi,
tym bardziej, że nasze wierzchowce były jednymi z najlepszych. Podróż i możliwość
nie myślenia o niczym konkretnym pozwoliła mi się rozluźnić.
Wylądowaliśmy na dziedzińcu
pałacowym witani zdumionymi okrzykami służby. Ledwo stanęliśmy na ziemi, a z
ogrodu wyszła dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż dziewiętnaście lat, chociaż
założyłbym się, że jest młodsza. Mimo młodego wieku było na czym oko zawiesić.
Nosiła się dumnie.
- Irezaja jak mniemam –
powiedziałem robiąc krok w jej kierunku.
- A ty, to niby kto? – warknął młokos
stojący obok dziewczyny. Eirinn zrobił krok w jego kierunku, powstrzymałem go jednak
gestem.
- Owszem jestem Irezaja, córka
Yrazza ze Smoczego Archipelagu. Wybacz proszę mojemu strażnikowi. W naszej
sytuacji nieufność jest wskazana – wyjaśniła dziewczyna. Była jedną z tych
myślących. To dobrze, bo nie zniósłbym kolejnego kretyna z kompleksem boga, jak
Abilion.
- Jestem Kane, Strażnik cesarski.
Assamira poprosiła mnie o opiekę nad tobą – wyjaśniłem. Na informację o moim
statusie dziewczyna ukłoniła się. Podobnie jej sługi.
- Kiedy ruszamy w drogę, panie? –
zapytała.
- Jak tylko będziesz gotowa. I
daruj sobie tego pana. Nie jesteśmy w pałacu cesarskim.
- Jak sobie życzysz – lekko skłoniła
głowę po czym odwrócił się do jednej ze służących. - Spakujcie moje rzeczy.
- Oczywiście panienko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz