piątek, 19 lipca 2013

Od Kane'a


Kiedy szczeniak prychnął wyniośle miałem ochotę go zdzielić w ten wybłyszczony pysk. Powstrzymało mnie jednak ledwo dostrzegalne drżenie, które próbował ukryć. Oparzenia musiały mu nieźle dokuczać. Przez moment chciałem interweniować, ale w końcu machnąłem tylko ręką. Szczeniak i tak nie pozwoliłby mi się dotknąć. Cały czas miałem ważeni, że z tym gówniarzem coś jest nie w porządku. Nie wiedziałem kiedy jest szczery, a kiedy robi sobie ze mnie jaja. To najbardziej mnie irytowało. Tolerowanie Abiliona przychodziło mi łatwiej niż Hebiego. Głównie dlatego, że wiedziałem, że blond kretyn to rozpuszczony dzieciuch bez choćby jednej szarej komórki działającej poprawnie. Z młodym było inaczej. Cały czas dostawałem sprzeczne sygnały.
Shrik oddzielił się ode mnie wbrew mojej woli. Czuł moją złość. Jego wściekły ryk niemal mnie ogłuszył.
„Iść po cholernego dzieciaka! Przyprowadzić go tu, żeby okazał nam szacunek! Będzie klękał, błagał o wybaczenie!” – słyszałem w swojej głowie myśli dajmona. Były tak silne jakby były to moje własne.
Otrząsnąłem się. Nie mogłem pozwolić, żeby tygrys przejął nade mną władzę.
- A ty gdzie się kurwa wybierasz?! – warknąłem na tygrysa i gwałtownie złapałem zwierza za kark.
„Zabić szczeniaka! Pożreć go! Pokazać kto jest silny!” – dostałem odpowiedź.
- Nie wydaje mi się! Wracaj! – nakazałem Shrikowi, żeby scalił się ze mną. Nie usłuchał. Wyrwał mi się i stanął naprzeciw mnie warcząc wściekle. Wymierzyłem mu solidnego kopniaka w pysk. Bestia zachwiała się. Spojrzałem w oczy dajmona i wydałem mu jeszcze raz ten sam rozkaz. W końcu wściekły swoją klęską ustąpił scalając się ze mną w jedność. Chyba trochę przesadziłem, bo po zjednoczeniu poczułem siłę własnego ciosu. Shrikowi sprawiło to wyraźną przyjemność.
Dajmon był coraz bardziej zuchwały i robił co chciał. Naszą prywatną wojnę mógł wygrać tylko jeden z nas. Albo go opanuję i pokażę, że jestem panem samego siebie, albo to on przejmie władzę nade mną i stanę się biegającą po mieście furią, która wyżyna wszystko co natrafi na swojej drodze.  A chętniej sam bym się zabił niż pozwolił na to drugie.
Wróciłem do swoich kwater.
- Remes! Vicca! – dajmon zjawił się niemal natychmiast. Walkiria chwilę po nim. – Remes ty i ogary macie pilnować „jaśnie oświeconego erilu”. Jak mu włos z głowy spadnie to osobiście was wychłostam. Miejcie też oko na cesarską pomyłkę, którą nazywa synem. Jak się zbliży jeszcze raz do Hebiego na mniej niż trzy metry to macie dopilnować, żeby zdarzył mu się bardzo bolesny wypadek. Najlepiej taki, którego skutków Atrael nie będzie mógł tak łatwo wyleczyć.
- Oczywiście mój panie – oczy dajmna zabłysły groźnie. Jeżeli ktokolwiek nienawidził blond debila bardziej niż ja to był to właśnie Remes.
- Vicca. Ty i Eirinn macie być gotowi do drogi. Macie piętnaście minut na przygotowanie pięciu drakonów i wszystkiego co wam będzie potrzebne.
- Oczywiście – walkiria wyszła pospiesznie.
Normalnie posłałbym Viccę i Eirinna samych, ale miałem dość stolicy. Musiałem się od tego wszystkiego oderwać choćby tylko na chwilę. Miałem tylko nadzieję, że wielka panienka Irezaja okaże się bardziej rozgarnięta od szczeniaków cesarza. W przeciwnym razie chyba się powieszę. Albo nie, najpierw wyduszę całą tróję, a później pozwolę ludziom cesarza skrócić moje męki.
Kiedy wyszedłem na dziedziniec Vicca i Eirinn już czekali. Cztery szare drakony były gotowe do drogi. Były mniejsze i nieprzystosowane do dłuższych walk, ale szybsze niż czarne kolosy. Drakon. Do którego podszedłem zjeżył się i syknął. Wyczuł bestię we mnie, co wywołało jego niepokój. Znał mnie jednak i pozwolił się dosiąść.
Lot na Esterepepe nie był długi, tym bardziej, że nasze wierzchowce były jednymi z najlepszych. Podróż i możliwość nie myślenia o niczym konkretnym pozwoliła mi się rozluźnić.
Wylądowaliśmy na dziedzińcu pałacowym witani zdumionymi okrzykami służby. Ledwo stanęliśmy na ziemi, a z ogrodu wyszła dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż dziewiętnaście lat, chociaż założyłbym się, że jest młodsza. Mimo młodego wieku było na czym oko zawiesić. Nosiła się dumnie.
- Irezaja jak mniemam – powiedziałem robiąc krok w jej kierunku.
- A ty, to niby kto? – warknął młokos stojący obok dziewczyny. Eirinn zrobił krok w jego kierunku, powstrzymałem go jednak gestem.
- Owszem jestem Irezaja, córka Yrazza ze Smoczego Archipelagu. Wybacz proszę mojemu strażnikowi. W naszej sytuacji nieufność jest wskazana – wyjaśniła dziewczyna. Była jedną z tych myślących. To dobrze, bo nie zniósłbym kolejnego kretyna z kompleksem boga, jak Abilion.
- Jestem Kane, Strażnik cesarski. Assamira poprosiła mnie o opiekę nad tobą – wyjaśniłem. Na informację o moim statusie dziewczyna ukłoniła się. Podobnie jej sługi.
- Kiedy ruszamy w drogę, panie? – zapytała.
- Jak tylko będziesz gotowa. I daruj sobie tego pana. Nie jesteśmy w pałacu cesarskim.
- Jak sobie życzysz – lekko skłoniła głowę po czym odwrócił się do jednej ze służących. - Spakujcie moje rzeczy.
- Oczywiście panienko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz